rzekł Zdzisław — ale z wami je dokończę... ostatni akt tragedyi...
I rozśmiał się szydersko...
Nie chcąc dopuścić, aby mówił o sobie, kapitanówna wprowadziła go do zupełnie przerobionego domku, którego poznać nie było można... Jéj to myślą było zetrzeć z niego zbyt żywe wspomnienia przeszłości... Zdzisław oglądał się i dziwił, pytać nie śmiejąc. Domek wewnątrz zdawał się czekać na niego... Tylko kobiece serce mogło przez długie lata wytrwać cierpliwie w tém pożyciu z widmem ukochanego, spodziewając się jego powrotu... Zdzisław chodził milczący i znajdując wszystko tak gotowe na swe przyjęcie, w końcu poruszony rzucił się do nóg Stasi, chwytając ją za ręce, dziękując bez słów... bo przemówić nie mógł. Kaszel pochwycił go za piersi i biedne dziewczę musiało go podtrzymać, prosząc, by się uspokoił...
Kapitan, który z trochę podstarzałym księdzem kanonikiem grał w Wólce maryasza, oczekując powrotu córki — zdziwiony niezmiernie poselstwem od niéj — natychmiast bryczkę kazał zaprządz i razem z nim przyjechał. Przez drogę ledwie do siebie mogli przemówić... Gdy wózek zaturkotał przed gankiem, Zdzisław chciał się z krzesła porwać na spotkanie gościa, ale sił mu zabrakło...
Oba przybywający osłupiali stanęli na widok biednego włóczęgi...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/780
Ta strona została skorygowana.