Na twarzy jego wypisana była już — śmierć... Uśmiechał się do nich wyciągając ręce, głosu mu brakło, jak siły...
— Ledwiem dociągnął do Suszy! — rzekł z wysiłkiem i dobył uśmiechając się z kieszeni podartéj kamizelki kilkanaście groszy.
— To były — ostatnie — rzekł. — Trzy dni już idę pieszo, bo za wóz nie było czém płacić, a... na wozie trzęskim kaszel się powiększał i krew rzucała... Nocy już takie zimne! — dodał.
Łzy wszystkim w oczach stały...
— Ależ od lat niemal dwóch po wszystkich dziennikach, wzywano was do objęcia Samoborów...
— Któż dzienniki czyta? — rozśmiał się Zdzisław — przynajmniéj nie ja...
— Gdzieżeś był hrabia? — zapytał kanonik.
— Ja? ale po całym świecie... trochę w Anglii, w Niemczech trochę... nie wiem... poplątało mi się... Grywałem w różnych językach, dopóki grywać mogłem... Najlepiéj mi się powodziło we Francyi... ale w Marsylii pchnięto mnie nożem po włosku... musiałem długo leżeć w szpitalu... Są miłościwe dusze...
Westchnął nie chcąc dokończyć...
— Po co to wspominać! — dodał odpocząwszy, dziś to wszystko snem, a ja dziedzicem Samoborów?... a to śmiesznie! to doprawdy bardzo śmiesznie...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/781
Ta strona została skorygowana.