Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

To powiedziawszy i rękami drżącemi wydobywając dwa worki, które ja musiałem razem z papierami w chustkę zawinąć, tak aby węzełek nie zdradzał nic innego nad urzędową bibułę, Jakób odetchnął wolniéj, torbę na plecy zarzucił i wesół prawie do nóg mi się pokłonił.
— Do Petrowcza — rzekł — póki czas, do Petrowicza. Na kwaterę do Simsona z tém nie zachodźcie.
Usłuchałem dobréj jego rady.
Wistocie ta niewielka sumka, okruch dawnéj zamożności wracała mi się z łaski Jakóba bardzo w porę. Nim doszedłem do Petrowicza roiłem już, że z tą odrobiną mógłbym wziąć jaką małą dzierżawę, na ustroniu, i usunąć się z miasteczka, w którém ciągle jakieś niebezpieczeństwo groziło, niepokój nieustanny odetchnąć nie dawał.
Mecenasa zastałem na konferencyi prawnéj z kimś, i z moją prośbą czekać trochę musiałem...
W pół godziny dopiero przyszedł, wyciągając do mnie ogromną swą dłoń nabrzękłą, i poczynając przywitanie od draźliwego wykrzykniku:
— Bóg widzi! — ale jak wy mi tego naszego nieszczęśliwego Karola przypominacie...
Zebrałem się na męztwo i wesołość.