na mnie jeden z sukcesorów, zamożny szlachcic z Podola, któremu się widocznie pozbyć chce schedy. Ma on więcéj z nią kłopotu niż pożytku.
Zamaszysta figura, uprzejmie, choć dając mi czuć moje podrzędne stanowisko społeczne, przyjął w lichym dworku, nastawiając się i usiłując imponować.
Ruina. Coś tak smutnego jak ten kawałek ziemi, wykąszony z dużéj niegdyś wsi, ściśnięty zewsząd, zapuszczony, spustoszony, z dworkiem ledwie mieszkalnym, coś tak smutnego w naszym pięknym kraju nie wyobrażałem sobie...
Ci co tu mieszkali i gospodarowali nie mieli czasu z oddartego kawałka zrobić zaokrąglonéj całości.
Podolak, który wszystkie strony ujemne widział tak dobrze jak ja (patrzało mu to z oczów), upierał się i wmawiał we mnie, że na téj dzierżawce wiele ślicznych rzeczy zrobić było można.
Ja znowu musiałem wskazywać ile niewygód i wydatków mnie tu czeka... Szlachcic w końcu uciekł się aż do ponczyku, którym mnie chciał częstować, aby mi się oczy lepiéj otworzyły na korzyści.
Zniecierpliwił się w końcu moją oziębłością i wahaniem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.