gdy sam na sam byli z Jakóbem, Karol odezwał się nagle zwracając do niego:
— Jakóbie, nie wytrwam!! Pójdę tam — wiesz... Pójdę tylko na chwilę, aby choć przez okno zobaczyć ją... Muszę, ciągnie mnie tam siła taka, że się jéj nie oprę. Pójdę.
Jakób słuchając złożył ręce.
— Na Rany Pańskie — zawołał — nie czyńcie tego!
Karol się oburzył.
— Dlaczego! — krzyknął niecierpliwie. — Znam przecie doskonale miejscowość. Cóż mi tam może grozić... Pójdę, niech się dzieje co chce...
— To i ja z wami, lub za wami — zamruczał Jakób. — Samego nie puszczę... Dziej się wola Boża. Ale co to pomoże? Spokojniejszy pan będziesz potem? nieprawda...
Rzucał się stary z nogi na nogę.
— Biedy i tak dosyć — szukać jéj nie potrzeba.
Karol nie odpowiedział, wszedł do sypialnego pokoju i rzucił się na łóżko... Nazajutrz Jakób krokiem go nie odstępował. Nie mówili już z sobą. Łatwo się z nachmurzonéj twarzy biednego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.