tak bolesném i tragiczném, że chwilami zapominali się i głos im drżał.
Wandzie zrobiło się słabo, wstała bojąc się wydać z tym niepokojem i poszła do Klarci siedzącéj nad książką na którą się patrzyła.
Pociągnęła za suknię przybyłą swą opiekunkę i poczęła jéj szeptać na ucho:
— Wie ciocia (nazywała ją tak zwykle), ja coś powiem cioci... Jak się ten pan nazywa? On tak patrzy — zupełnie tak jak portret nieboszczyka papy, co wisiał u mamy w sypialnym pokoju...
Wanda zbladła i pochyliła się nad Klarcią.
— Co ci się przywiduje! zmiłuj się, nie mówże tego!! Cicho! cicho.
Dziewczę oczy ku niéj zwróciło.
— Dlaczego ja tego mówić nie mam? — spytało. Wszak to mu krzywdy nie czyni, że tak ma oczy do papy mojego podobne...
— Dziecko — szepnęła Wanda — to ci się tak wydaje, bo myślisz o tamtym portrecie... Zobaczysz go bliżéj i przekonasz się...
Klarcia zamilkła.
Bolek tymczasem wejrzeniem wymowném starał się przyjaciela hamować, bo widział, że ten w miejscu usiedzieć nie mógł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.