Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

wodnie, że człowiek nie jest tak zepsutym, tak złym jak go zgorzknieli malują pesymiści. Wszędzie wyciągały się dłonie litościwe, a najdziksi ludzie mieli poszanowanie dla niedoli i spełniali obowiązki miłosierdzia nie przyjmując słowa podzięki. Odwracano oczy, aby nie widzieć, gdy wzrok mógł być groźbą... Nędza dzieliła się ostatnim chleba kawałkiem...
Starzec z niedowierzaniem prawie wyznań tych słuchał; niekiedy mruczał coś niewyraźnie, czasem rękę wyciągał i zimnemi, wychudłemi palcami ściskał gorącą dłoń synowca.
Wistocie cała ta powieść wydawała się czémś jakby z tysiąca nocy wydartém, nieprawdopodobném — a grozy pełném, ale w naszych losach nauczyliśmy się wierzyć nawet w to, co gdzieindziéj bajeczném by było.
Gdy Karol skończył, stary głęboko westchnął.
— Lżéj, lżéj mi będzie umierać teraz — rzekł. Przynajmniéj to, com ja przez długie życie od rozproszenia i zmarnowania uchował, nie pójdzie w obce ręce... Zachowujcie, nie marnujcie, nogami i rękami trzymajcie się ziemi, aby nas los żydów nie spotkał — tułactwo, a z niém życie pasożytów, co się muszą mścić na krwi cudzéj za to, że ich z ojczyzny wydziedziczono.