Było około północy.
Przed domkiem ogrodowym, w którym niegdyś Jakób mieszkał, na ławce siedział starzec przygarbiony z różańcem w ręku mrucząc modlitwę; księżyc w pełni oświecał całą tę ścianę zgrzybiałego domku i człowieka. Dom ten i człowiek byli jakby stworzeni, aby jeden stanowili obrazek.
Staruszek — był to Jakób jeszcze — nie zdawał się nic słyszeć i na nic patrzeć; wzrok i słuch, duch jego cały skupiał się gdzieś w głębiach i zwojach mózgu, na którym przeszłość powyciskała swe stopy. A jednak, gdy coś zaszeleściało za ogrodem, gdy lekko zaskrzypiała furtka, a potem niedosłyszane prawie kroki i cichy chrzęst gałęzi zmieszał się z słowiczą pieśnią — stary się poruszył czujnie. Różaniec mu zadrgał w ręku, znużone oczy zwróciły się w tę stronę, z któréj szelest dochodził.
Nagle zgarbiony ten i zgrzybiały staruszek dźwignął się jak sprężyną poruszony i stanął.
W dali z pod nawisłych gałęzi drzew zamigotał cień wśród nich się poruszający. Był to człowiek, który powoli szedł, stawał i oglądał się.
Jakób przetarł oczy i przeżegnał się. Było-li to widmo??
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.