Przychodzący nie widział starca, może nie patrzał w tę stronę. Szedł prosto ku domowi, bez ścieżki, przedzierając się przez krzewy, jakby mu pilno było dostać się do pustego domu.
Krokiem przyśpieszonym zbliżył się aż pod ścianę samą, padł na kolana i głowę wsparł na niéj.
Jakób, który dotąd osłupiały patrzał zdala, ruszył się teraz szybko, ale biedne stare nogi, nienawykłe do pośpiechu, plątać mu się zaczęły. Musiał się zatrzymać, odetchnąć.
Trwało to krótko, z powracającą siłą zbliżać się począł do klęczącego, który pozostał nieruchomym.
Z piersi wyschłéj wyrwał mu się wykrzyknik:
— Karolek!
Z wyciągniętemi rękami przyszedł aż do niego, pochylił się i głosem rozrzewnionym odezwał:
— Paniuńciu!
Tak, był to Karol powracający tu raz jeszcze, ale tak wycieńczony znużeniem i uczuciem, że na wpół omdlały pochylił się gdy Jakób objął go rękami.
Stary z wielką trudnością mógł go podźwignąć z ziemi.
— A! żem ja też dożył tego, aby was tu zobaczyć jeszcze — począł Jakób.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.