nym, że więcéj do trupa niż do żyjącego człowieka był podobnym.
Trzeba go było karmić jak dziecię i zmusić niemal do odżywienia. Wpadł potem w sen chorobliwy, i z głową zwieszoną na piersi, usnął, a Jakób usiadł na straży.
Było już południe a sen ten ciężki nie ustawał. Staruszek zbliżał się niekiedy nadsłuchując oddechu, i wpatrując się w twarz okrytą zmarszczkami i bladością śmiertelną.
Nareszcie zwolna podniosły mu się powieki. Karol westchnął. Jakób się zbliżył do niego.
— Musimy na jéj grób pójść jeszcze — odezwał się głosem ochrypłym i wygasłym.
— Dobrze, gdy pan cokolwiek odzyszcze siły... rzekł Jakób.
— Ale ja je mam — rzekł Karol, chcąc powstać — i póki je czuję, zaraz, dziś iść potrzeba.
Stanął na nogi, zachwiał się na nich i opadł na krzesło.
Uśmiech bolesny przebiegł mu po wargach.
Korzystając z krótkiego milczenia, stary począł dowodzić, że potrzeba się było posilić koniecznie, bo człowiek juściż powietrzem nie żyje.
— Ty nie wiesz — boleść żywi... dopóki nie zabije! — odparł Karol.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.