Łzy potoczyły się jéj z oczów. Pan Bogusław milczał — ona mówiła coraz żywiéj, głos jéj drżał.
— Nie miéj mi tego za złe, że wspomnieniom jestem wierną. Czasami tygodniami całemi bywam spokojną, prawie wesołą, musisz mi to przyznać. Dziś nie wiem sama co to jest, nie rozumiem siebie, coś niepojętego dzieje się ze mną, tak niespokojną się czuję przez wieczór cały. Rozdrażnioną jestem, rozbolałą, — bez widoméj przyczyny zabliźniona rana się otworzyła. Cierpię...
Powiesz, że to dziwactwo!
Karola mam ciągle przed oczyma, widzę go, czuję, zdaje mi się jakby się zbliżał...
Mówiąc to szeroko otwarła oczy, z trwogą się w okno wpatrując.
Bogusław zmięszał się mocno, zachmurzył, ale razem litość uczuł dla żony: jakby wyspowiadała mu się z choroby niebezpiecznéj.
Wziął ją łagodnie za rękę, począł całować...
— Józko moja — szeptał z wyrazem gorącego współczucia — uspokój się, proszę cię, pomódl się, zmów pacierz za jego duszę, zajmij się dziecięciem — nie myśl o tem! To imaginacye! Nie trzeba sobie tych marzeń pozwalać.
Zlituj się.
Chwilkę stał zafrasowany i jak bezsilny.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.