lecz z coraz większą przysłuchując się uwagą — począł rozpoznawać szelest rozgarnianych gałęzi i stąpanie ciche a ostrożne.
Choć nie bardzo był pewien siebie, samego podejrzenia dosyć mu było, bo zaraz za czapkę pochwycił, kij wziął pod pachę i wysunął się na zwiady do ogrodu.
Ciężkie buty, w których chodził zwykle, byłyby go może zdradziły, lecz na wieczór wdziewał skórzane chodaki — mimo wilgoci puścił się w nich na ogród, w tym kierunku z którego szelest go dochodził.
Śpiewanie uparte słowika było mu przeszkodą, bo głuszyło inne szmery. Oprócz tych trelów nic już pochwycić nie mógł.
Wprawdzie zdawało mu się, że gałęzie poruszały się ciągle, jak gdyby je kto rozgarniał, ale i ptastwo w nocy spłoszone liśćmi i krzakami porusza.
Ciemność z razu nic dojrzeć nie dozwalała. Nawykły dawniéj do śledzenia zwierza w lesie, do tysiącznych środków podchwytywania go i tropienia, Jakób, któremu przykro było pomyśleć, że się mógł omylić, że mu się coś przywidziało — przysiadł i pochylił się, bo dołem nie było gąszczy i grube tylko pnie drzew na nieco jaśniejszém niebie się rysowały.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.