— Ruszajcie spać! ja was tu już nie potrzebuję... Spać! Ja sobie sam z nim radę dam... A, patrzajcie — żebyście mi o tém słowa nie pisnęli nikomu, bo wygrzmocę...
Parobczaki, spodziewający się nagrody, stali zdziwieni.
— Jutro — dokończył Jakób, pokazując im na drzwi — dostaniecie każdy po dwuzłotówce i po półkwaterku wódki, ale język za zębami! To moja sprawa...
No, czego stoicie! nogi za pas — precz... a cicho — spać!
Mówił to jakimś drżącym i niespokojnym, zmienionym głosem i silną ręką biorąc z kolei jednego i drugiego za bary, obu za drzwi powypychał, zasuwając je za nimi.
Jakób znanym był z dziwactwa swego, i parobczaki chichocząc, ramionami ruszając, rozmawiając między sobą o dziwnym wypadku, pociągnęli nazad, posłuszni, do oranżeryi.
Wprawdzie okrutna brała ich ciekawość podglądać pod oknami, co Jakób z tym pół żywym czy uduszonym robić będzie, lecz obawiali się.
Ze starym żartów nie było.
Poszli spać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.