któréj część słyszał, stojąc pod oknami. Godziłoż mu się, już na wpół z losem swoim pojednaną kobietę, na nowo rzucić w walkę z sumieniem, w położenie sromotne i bolesne, w niewysłowione zawikłania?
— Dla niéj — mówił w duchu — dla jéj spokoju, sławy, dla dziecka... umrzeć powinienem, żyć nie mam prawa!
Z tą myślą już przypatrywał się scenie w sypialni, dolatującéj go rozmowie, modlitwie za swoję duszę. Bóg, przez usta własnego dziecka, na śmierć go skazywał. Był i musiał nieboszczykiem pozostać.
Z poczciwym starym Jakóbem o tém rozprawiać nie było można: przywiązanie do wychowańca sługę zaślepiało.
Trwoga zaczynała Karola opanowywać, bo nadchodzący dzień mógł wszystko zdradzić.
— Jakóbie — odezwał się żywo — spójrz w okno! dnieć już musi! Ja dłużéj tu zostać nie mogę...
Stary sługa nie chciał i nie mógł tego zrozumieć.
— Ale dokądże pójdziecie, na miłego Boga! — począł, chwytając go za ręce. To nie może być, ja was nie puszczę...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.