Sądziłem, że przechodząc zbędę go ukłonem, ale stary gaduła zaczepił mnie.
— Cóż to pan do Marcinowéj nie chodzi? — zapytał. Pytałem tam o niego?
— Jém w domu, bom niewybredny — rzekłem, a nawykłem się żywić czém Bóg da...
Chciałem iść daléj, gdy mnie za rękę pochwycił.
— U nas to we zwyczaju — rzekł — a ja sam jeden jedząc apetytu nie mam. Przychodź pan na obiad do mnie. Jak Boga kocham, łaskę mi zrobisz... Gawędka nieoceniona rzecz...
Ścisnąłem go za rękę.
— Z duszy dziękuję — rzekłem — ale, Bóg widzi, łaski téj przyjąć nie mogę. Nie mogę.
Stary jeszcze coś wołał, gdym się pośpiesznie wyśliznął.
Miałżeby się czego domyślać? poznać?? Ogarnia mnie trwoga niewysłowiona...
Byłbym zmuszony naówczas opuścić Ł. i udać się gdzieindziéj. Nierozumem się to nazwać może z mojéj strony, że koniecznie tu chcę pozostać, gdzie mi codzień coś zagraża, ale nie mam siły iść daléj. Tu karmię się goryczą wspomnień, ale ona jest zarazem balsamem jakimś, co życie czyni znośném.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.