Zdawał się wzrokowi swemu i słuchowi nie wierzyć.
Był jednak tak ostrożnym iż natychmiast odzyskał dawną swobodę, ale oka ze mnie nie spuszczał, a gdym był przymuszony coś mówić, słuchał z natężoną uwagą.
Postrzegłem potem, że zachodził z różnych stron, niby przypadkowo, aby twarz moję widzieć lepiéj. Kryłem się umyślnie w cieniu.
Zdawało mi się po upływie pewnego czasu, że trzeba było nadrobić zuchwalstwem... Bądźcobądź, chociażby mnie poznał, nie mogłem ja ani się przyznać do siebie, ani wydać z sobą.
Byłem w najprzykrzejszém w świecie położeniu, na mękach niewysłowionych.
Na ostatek udało mi się naczelnika pożegnać i wymknąć.
Biegłem jak oszalały przez most do mojéj gospody, sądząc, że się na tém skończy... Pot mi ciekł po skroni, głowa była w ogniu.
A, jakbym tego poczciwego Bolka chciał pochwycić w ramiona, objąć, uściskać, ucałować i pierś mu moję zranioną otworzyć! Alem tego uczynić nie mógł.
Jeszcze do mojéj izdebki nie doszedłem, gdym
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.