Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

i wrona u wiérzchołków jodeł i — poniosły się daléj...
W prawo i lewo stały zielone mury szpalerów, za niemi las olch, lip, kasztanów, klonów, topoli — królestwo czapli i bocianów...
Na każdém niemal drzewa wierzchołku chwiało się gniazdo olbrzymie, a na niém rozpiérał się pan i gospodarz w czerwonych butach, poważnie rozglądający się po okolicy...
W cieniu tych drzew stał murowany z niedawnych czasów, ale na starych piwnicach, dom z ludźmi starymi.
Po jednéj jego stronie królowała uśmiéchając się łagodnie, przygarbiona a wesoła staruszka, prababunia, „babka biała,“ bo latem chodziła w jednych sukniach...
Uśmiéch ust, który zachowała do zgonu, wyniosła ze szczęśliwszych czasów. Nie odebrało go jéj wdowieństwo, niewdzięczność tych, którzy wszystko jéj byli winni, ani wiek, ani cierpienie. Z nim ona spokojnie, dziewięćdziesiątkilkoletnia, doczekawszy pra-prawnuków, poszła do grobu w tercyarskiéj sukience zakonu św. Franciszka.
Uśmiéch ten kochanéj staruszki był dla mnie piérwszym na ziemi — był zachętą do żywota. Nawet gdy się mocno pogniéwać musiała, miała go w zapasie zawsze, i zjawiał się jak promień słońca po burzy...
Przy jéj łóżku stała prawnuków kolébka. W jéj pokoju, na podłodze zasłanéj starym gobelinem, wyobrażającym owocobranie, bawiło się dziecko gałązkami jodeł, które niedaleko szumiały. Zasadzały się z nich puszcze i lasy, w których gnieździły się bajki.
Z pośrednich lat, wiele, wiele się zapomniało, a tych piérwszych wrażenia tak się na mózgu wyryły głęboko, że nic ich zatrzeć nie może...
Wszystkie zabawki widzę jeszcze... Porcelanową psią budę i figurki pozłacane, którym rąk i nóg już brakło...