Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

Na komódce z drewnianéj mozaiki wysadzane było polowanie, z takich pewnie czasów, gdy łowy roznamiętniały. Patrzyło się na nie jak na obietnice przyszłych rozkoszy.
Konie lecą, psy biegną, myśliwi się prześcigają — jeleń uchodzi... i tak wesoło upływa życie!
Łowy! tak! wiekuiste za czémś łowy, za niedoścignioném...
W tych latach piérwszych każdy obrazek coś przynosił z sobą — coś zapowiadał i zwiastował, coś mówił. Wierzyło się w niego, jak w przepowiednią, jako w wierne odwzorowanie z natury. — Któżby w dzieciństwie kłamstwo przypuścił?
Nawet smoki i potwory istniały dla nas — i mieliśmy słuszność, bo mniemane o nich baśnie były wspomnieniami piérwszych wieków bytu świata, historyi człowieka na ziemi — walczącego z olbrzymiemi ichtyosaurami i nie wiém jak przezywanemi potwory.
Uczyło się tych historyj na komódkach i puharach, na lalkach porcelanowych, na chińskich filiżankach...
Pomiędzy zwątpieniem a prawdą dziecinny umysł nie domyślał się granicy — zmyśleniu nie wierzył, wszystko dla niego było prawdą.
Wieczorem i rano modlitwa wprowadzała w świat inny, równie rzeczywisty, prawdziwy, pełny majestatu i jasności. Czołem biliśmy przed nim.
Babka z modlitwy umiała zawsze co najsłodsze wyciągnąć... Jednym z najpiérwszych prawideł, których uczyła, dając suszoną gruszkę na otarcie łez po przewinieniu — było — że Pan Bóg za złe dobrém płacić każe.
Téj gruszki z tém prawem nigdym nie zapomniał — a gdym ją zjadł, będzie temu pewnie lat sześćdziesiąt i kilka... Widzę miejsce, na którém stałem, a przedemną uśmiéchającą się staruszkę...
Szumią jodły — noc nadchodzi, mrok okrywa