Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/20

Ta strona została skorygowana.

wspaniałym, zachowującym niezatarte jeszcze znamiona przepychu, okazałości pańskiéj.
Mało w nim już było mieszkańców; chodziły po salach pustych widma i duchy; wieżę tylko, jak po dziś dzień, zajmowali więźniowie okuci w kajdany, których widok dla nas, dzieci, był przerażającym... Człowiek taki, skazany za jakaś nieznaną zbrodnię, wydawał nam się potworem, na którego spojrzéć jam się obawiał, aby z jego wzrokiem się nie spotkać. Sam brzęk kajdan napełniał trwogą. Gdy ich pod dozorem wyprowadzano do robót przy drodze — uciekałem, aby nie zetknąć się z nimi.
Zamek, milczący, pusty, zamieszkany przez puszczyki i wrony, dumnie podnoszący czoło trupie, miał taki sam urok dla mnie jak bajka piastunki.
Był to już trup, lecz tak zawiędły jak ów Sicińskiego, który pokazywano w Upicie. Dawne rysy wszędzie jeszcze rozeznać było można.
W dziedzińcu stały opuszczone groty, muszlami wysadzane; w pokojach na górze świeciły resztki luster potrzaskanych, na froncie widniały herby w armaturach, przez okna po nad ziemią do strasznych lochów zajrzéć było można...
Ale ponad tém teraz unosiło się głuche śmierci milczenie.
Nie raz się trafiało, że gdyśmy długo w ciszy na wałach siedzieli, staremi drzewami porosłych, nagle przerywał ją od zamku dochodzący łoskot jakiś... padała ściana... Uciekaliśmy przestraszeni.
Gdy raz się rozpoczął ten rozkład i ruina, już ich nic powstrzymać nie mogło. Mury nie opierając się na sobie, od deszczów rozmiękłe, rysowały się, rozchodziły, padały...
Burza, czasem i piorun dopomógł zniszczeniu...
Dano tak olbrzymiéj budowie, skazanéj na śmierć z pamiątkami swemi, rozsypywać się w gruzy powoli.