Z Dołhego do Świsłoczy, jeśli dobrze pamiętam, po drodze się mijało wieś i dworek, w którym długo, na ustroniu w puszczy, żył Franciszek Karpiński.
Nad samym gościńcem przypominam sobie bramkę cmentarzyka wiejskiego z napisem położonym przez poetę:
Trzeba było odpocząć utrudzonym w biegu.
I my tu nie na zawsze, tylko na noclegu.
Ojciec mój znał dobrze p. Franciszka: był podobno jednym z egzekutorów jego testamentu, i piérwszy przepisał pamiętniki po nim pozostałe, których kopią od niego dostawszy, cioteczny mój brat Julian Moraczewski, dał drukować w Poznaniu.
To co opowiadał ojciec, zgadza się zupełnie z sądem o charakterze, usposobieniu i umysłowych właściwościach Karpińskiego.
Przez całe życie Karpiński z siebie i z ludzi był nie rad, kwaśny, dumny, a dar swój poetyczny przeceniając, narzekał, iż świat go ocenić, a nadewszystko wynagrodzić nie umiał... Zdziczał potém do reszty; stracił nawet tak pamięć, że własnych poezyj sobie nie przypominał...
Nikt go nie widział wesołym — a przyjaciół, przed którymiby się wylał sercem całém, nie miał wcale.
Na swój czas, poezye jego miały pewny urok formy i przypadały dobrze do sentymentalizmu epoki; dla tego się stały popularnemi. Wrażały się w pamięć łatwo. Owéj czułości, na którą wiek jego chorował, było u niego czasami aż nadto: w innych utworach przebijała pobożność „oczyszczona“ niby, do religii „poczciwych ludzi,“ jak naówczas mówiono, zastosowana — tyle ile jéj koniec XVIII-go w. mógł znieść. Śpiéwano więc jego „Kiedy ranne wstają zorze,“ i „Wszystkie nasze dzienne sprawy“ ochotnie.