Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/59

Ta strona została skorygowana.

Z początku można się było jeszcze łudzić czémś, jakąś nadzieją lepszego bytu... podanéj ręki... znalezienia kąta wśród braci.
Tymczasem jedni bracia szepczą po cichu: — „Przybłęda!“ — drudzy obawiają się spojrzéć nawet i nie widzą...
Naga, zimna straszna rzeczywistość zagląda w oczy niemiłosiernie.
Tych tysiąców listów, tych drogich rękopisów, tych cennych starożytności, naostatek i tego zbioru ikonograficznego — pozbyć się potrzeba.
Trzeba żyć, trzeba jeść, trzeba pracować. Ażeby mogła powstać drukarnia, tych zbytkownych rozkoszy życia wyrzec się należy.
Tak — chwila to nigdy niezapomnianéj boleści... W pokoikach na Augustenstrasse stoją porozbijane paki, na stole karteczkowy inwentarz porozrzucany. Zmiérzcha — pusto, — siedzę na tych ruinach przeszłości — powtarzani sobie: — „Rozstać się z tém wszystkiém potrzeba...“
Każda z tych zżółkłych kartek to jakieś wspomnienie... Jedno jest darem przyjaciela, drugie nabytkiem trudnym, zdobyczą wydartą Iglowi, pamiątką szczęśliwym trafem ocaloną z zaprzepaszczenia...
Wszystko to razem skupione, stanowi całość, któréj rozproszenie odejmie wartość i znaczenie.
Ale któż to nabędzie? Ogłoszenia i katalogi rozeszły się napróżno. Nie zgłosił się nikt. Nabywając płaciło się nieraz nad miarę — chcąc sprzedać, potrzeba oddać za bezcen.
Nawet najbogatsi miłośnicy tych pamiątek nie omieszkają korzystać z położenia człowieka, i nie będą się wahali ofiarować ceny niemal śmiesznéj. Czas płaci, czas traci...
Łzy stają na powiekach, a konieczność dusi za gardło... Sprzedać się musi.
Więc choć nie dziś, więc poczekajmy jeszcze: może jaki zwrot szczęśliwy, wypadek, cud, dozwoli to zachować.