Ach! te dawne, dobre czasy! Taki pokój był w duszach, taka jasność łagodna w umysłach, takie błogie przejednanie z losem, — a na wszelkie cierpienie stało pociech gotowe, niewyczerpane źródło...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Śnię, śpię, marzę czy przypominam tylko??
Olbrzymie jodły szumią nad moją głową zaledwie ze snu nicości rozbudzoną; szumią głosem dziwnym, niby morza mruczenie, niby jakiéjś szept modlitwy, niby stłumiony szmer warg trwogą stulonych...
Szum ten drzew coś mówi, zdaje się, że go rozumiém; lecz kiedy miałem pochwycić klucz tego języka — ucichło...
Litościwe te jodły ze swym usypiającym szumem — pieśnią niańczyną otaczały moję kolébkę... U ich olbrzymich pniów siedząc, wydobywałem ze mchu młode główki rydzów wytykających się z ziemi. Wyrastały tak cudem z głębi, niosąc z sobą tajemnicze słowo życia...
Zdawały się uśmiéchać, otrząsając z pleśni, która gładkie ich czaszki oplatała. Mchy podobne były pieluszkom... Wśród nich rosły maleńkie kwiateczki, które tylko tu się mogły mieścić, tu kwitnąć i umiérać... Daléj poza cień jodeł, poza granicę mchów nie ważyły się pokazać... Na mchach pełzały i polatywały dziwne stworzonka, przy nich i do nich zrodzone...
Pamiętam maleńkiego śliniaczka, który na plecach niósł domek: wyciągał się długo, długo, a potém zwijał i chował do skorupki...
Muchy tu latały inne... a mrówek niezliczona moc biegała po gościńcach, szérokich jak nitka...
Wszystko to razem stanowiło światek odrębny, do którego naówczas i ja jeszcze należałem. Znaliśmy się wszyscy: rydz, śliniaczek, ja i kwiatki.
Uroczysty spokój jakby płaszczem wielkim nas obejmował i otulał.