na takiéj krótkoletniéj dzierżawie musiałem ekonomować, nie gospodarzyć.
Ostateczny wynik był smutny... Tam, w ciszy lasów i błot urodziła się „ Witolorauda,“ do któréj już dawniéj zbiérałem notatki.
Nie miałem do niéj wzorów, i nie mogę się przyznać, ażebym kogo naśladował, lub się z czego zapożyczył. Nie należałem ani naówczas, ani późniéj do żadnéj gromadki, któraby myślami się dzieliła, podtrzymywała, wspomagała.
Osamotniony, od początku byłem wystawiony na strzały i napaści ze wszech stron, zmuszony sam się bronić przeciwko nim, nie mając do pomocy nikogo.
Całego mojego zawodu literackiego to odosobnienie było i jest znamieniem. Wiele straciłem na tém, żem się na nikogo powołać, do nikogo przytulić nie mógł...
Obchodzono się ze mną długo jak ze strzelcem, który bez pozwolenia puścił się w lasy cudze, i którego wszyscy myśliwi „podporządkowani“ pod nadzór ścigają...
Nie mogłem się powołać ani na nauczyciela, ani na towarzyszów, ani na żadną szkołę.
Że mnie obchodzenie się krytyki więcéj niż srogie, bo najniesprawiedliwsze, złośliwe, lekceważące, nie zraziło, żem nie zaprzestał pisać, — prawdziwie, nie wiém, czemu to mam przypisać... chyba uporowi...
Nikt się do mnie, jako do towarzysza, nie przyznawał; nikt bratem mi być nie chciał...
Bardzo, bardzo późno, po cichu przypytał się do mnie taki drugi siérota jak ja — Syrokomla.
Sądząc z tego, co mnie spotykało i spotyka za żywota, nic lepszego nie spodziéwam się w przyszłości...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/77
Ta strona została skorygowana.