nie widzę tego? Przemysławie! znam cię od dzieciństwa; zawsze byłeś taki, zawsze po cudzych karkach drapałeś się do góry.
Mówmy szczerze, ojcze; alboż to zły sposób? karki się nie połamały, a ja jestem w górze.
A Bóg, — a sumienie?
Nie rozumiem, co to wadzi, żeby Wanda nie była królową... Ależ! cicho! ojcze.
Nie nazywaj mnie ojcem — Przemysławie. Nie takiegom się syna spodziewał.
To grubo! I za cóż? Cóżem zrobił? Wszak żadnych nie masz dowodów.
To, coś mówił.
Żartowałem ojcze.
Z ojca? Daj Boże, żeby z twoich siwych włosów i starej poczciwości syn się nie urągał. Ale ty, — ty nie dożyjesz starości i nie będziesz miał syna (odchodzi).
Trafił! To jedno, czego się lękam — śmierci! Przeklęta, przychodzi wśród najpiękniejszego życia, nadziei; spycha z wysoka w grób. Grób — ten czarny koniec życia, — grób — a za grobem.... Dajmy temu pokój, — będę myślał umierając (odchodzi).