— Sami sobie radźcie.
Przybyły kiwał głową, — Hrynicz dobył ze szkatułki kilkunastu sztuk złota i rzucił je na stół.
— Oto masz zadatek, bodajby go były ręce moje nie tknęły! Weźcie go sobie.
— Nie mamy pretensji.
— Weźcie go mówię, bo oknem wyrzucę, nie chcę waszych pieniędzy.
— Zwarjował czy co? — rzekł przybyły serjo. — Panie Hrynicz?
Ale regent odwrócił się i wyszedł do alkierza, zostawiwszy samego gościa, który zgarnął do waćka pieniądze, ruszył ramionami i poszedł.
W jednym z porządniejszych zajezdnych demów starego miasta, paradna kolasa kniazia Hołuba, nowego kniazia samozwańca, zastanowiła się była, i zapełniła ludźmi całą żydowską gospodę. Pierwszą izbę wybito, wymieciono, potrzęsiono tatarakiem i piaskiem, wykadzono smółką pomięszaną z ładanem. Na niewykwintne nosy pradziadów, była to woń przyjemna. Kobieta i dwóch mężczyzn, zasiedli właśnie za stołem i rozmawiali po cichu. Kobieta słuchała raczej, niżeli się mięszała do rozprawy żywej, dwóch towarzyszy podróży. Niebieskie jej oczy, zwrócone były na okno i ulicę, a ręka bawiła się z jasnych włosów pulsami.
Pierwsza jej młodość minęła, a jeszcze była piękną, o ile piękną być można, nie mając w twarzy wyrazu słodyczy i łagodności. Choć blondynka, miała ostre spojrzenie, a zmarszczone brwi dowodziły popędliwości. Z ubioru wnosząc, musiała być zamężną. Była to małżonka kniazia.
Dwaj towarzysze jej siedzieli na ławie naprzeciw siebie. Jednym z nich był mężczyzna, któregośmy widzieli u Hrynicza, drugi sam Hołub, a raczej Chołup-