z suchem okiem, ale rozpalonemi policzki, wiązała w chustkę wielką niedostatnie swoje stroje niewieście.
Na odgłos jadącego wózka, co rzadko się trafiało, stary zadrżał, wstał, obejrzał się i usiadł znowu. Dymitr wyszedł zobaczyć, wszyscy czuli, że ktoś z urzędu jechał pewnie tradować.
W istocie, obcy człowiek wszedł z pokłonem do izby. Był to nie młody już mężczyzna, kulejący na jedną nogę i podpierający się na lasce, ciemno ubrany; twarz jego blada, nic nie mówiła, prócz że dowodziła przebiegłości, serce i skłonności nie malowały się na niej.
Na powitanie wstał kniaź poważnie i podsuwając ławę, rzekł:
— Któż jesteście?
— Dowmund, mecenas lubelski... Kniaź Hołub?
— Ja jestem.
— Mogę chwilkę pomówić z wami?
— I owszem; w sprawie jakiej?
— Tak jest.
— Proszę, usiądźcie choć na tej ostatniej ławie niopokrytej; ubóstwo nie srom, czem bogaty, tem rady.
Głową tylko kiwnął na to prawnik i usiadł.
— Cóż mi powiecie?
— Przyjechałem oznajmić wam...
— Może o tradycji?
— Tak jest, a razem..
— Nic więcej na to odpowiedzieć nie mogę, prócz: zabierajcie choćby dziś.
— Lecz gdyby był sposób?
— Nie mam sposobu, bo nie mam pieniędzy.
— Gdyby był sposób nie tylko zachować was przy Hołubszczyźnie, ale powrócić wam większą część majętności ojcowskich: Hołuby, Hładne i Troski...
— Gdyby był sposób — rzekł stary — a sposób uczciwy, radbym mu był.
— Któżby śmiał kusić na złe! możecie milczeniem i małą powolnością uzyskać to wszystko.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Okruszyny zbiór powiastek rozpraw i obrazków T.3.djvu/47
Ta strona została skorygowana.