— A ty ojcze?
— Ja? Co waści da tego. Ja sobie rady dam. Dziś, jutro wybieraj się z Bogiem. Nie ma tu czego siedzieć.
W ostatnich słowach starego, znać było głębokie, smutku pełne, ale pokryte umyślnie uczucie. Podniósł wypogodzone czoło.
— Dopilnuję tu Hrynicza i naszej sprawy; będę miał oko na Eufrozynę, dowiem się jak tam jej jest. Waść jedź, mówię jedź.
Na te słowa wszedł pan Wydżga.
— A dokąd-że to? do stu haków? — spytał.
— Ha! mój przyjacielu, w świat szczęścia szukać.
— Coś to wygląda, jakbyście od mojej kochanej Salusi uciekali; prawda, że język djabli, ale wiecie kniaziu, że przecie ona tu nie rządzi, tylko ja. Baba językiem miele, a ja swoje robię.
Tak zawsze pocieszał się zawojowany pan Wyźga, perswadując i sobie i drugim, że jest panem w domu.
Kniaź się uśmiechnął.
— Nikt nie ucieka — dodał — bardzo nam tu dobrze, ale kochany panie Erazmie, nie przeto już nie myśleć o sobie. Eufrozyna sama się rozporządziła, toć mnie tylko Dymitr został, a chce się władzy ojcowskiej użyć, póki jest na kim — dorzucił uśmiechając się z przymusem.
— Ej! rozmyślcie-no się do stu haków, a czy będzie dobrze?
— Ślę go do Sapiehów, niech chłopiec służy, a przyszłość sobie wypracuje.
— A macie go z czem słać? — spytał ciszej Wydżga.
— Jakto, z czem?
— Bo, odpuśćcie mi przypuszczenie, może wam brak grosiwa?
Stary się zarumienił.
— O, o! myślicie! — dodał — nie znajdzie się jeszcze? znajdzie.
— Mam kilka talarów bitych, o których Salusia nic nie wie — jeszcze ciszej dorzucił szlachcic.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Okruszyny zbiór powiastek rozpraw i obrazków T.3.djvu/54
Ta strona została skorygowana.