Ojciec stał w progu i za nim poglądał okiem; serce tak mu się ściskało, że płakać nie mógł.
Gdy go już widać nie było, gdy las zakrył podróżnego, przeżegnawszy drogę i cztery świata strony, wszedł do alkierza.
— Ot, i dwoje! — rzekła śmiejąc się pani Salomea. — Starego wygnam łatwo — dodała.
Jakoż i stary się coś krzątał, jak gdyby ku podróży.
Wydżga, który przyszedł grać z nim dla dystrakcji w warcaby, znalazł go zamykającego kufer, wytrząsającego rzeczy swoje.
— A to co? — spytał.
— Nic, wybieram się tylko! — rzekł stary.
— Jakto? gdzie? co?
— Pożegnam was.
— Ty? wy? nie żartujcie, chcielibyście mnie opuścić?
— Muszę — rzekł stary — muszę, pójdę pilnować Hrynicza i sprawy.
— Dokąd?
— Nie wiem, do Łucka, może do Lublina wypadnie.
— Jakto, pójdę? — spytał Wydżga — szlachcic piechotą?
Stary głową trząsnął.
— Słuchajcie — rzekł — teraz mnie nie marzyć tem, co było, co być mogło. Zmienię imię i rzucić muszę kniaziowstwo w kąt, wziąć torbę, kij i ruszać, pilnować zdala Hrynicza. Jestem sam, wolny, a nim śmierć zaskoczy, dzieciom, drogą dziadów puściznę oddam w całości.
— Śni się wam! śni do stu haków! — zawołał Wydżga.
Ostafi wstrząsnął głową.
— Tak być musi!
— Ale co się wam marzy! W waszym wieku piechotą w świat!
— I bez grosika — dodał kniaź — to też już od dziś nie stary wasz Ostafi, ale brodaty i nieznany
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Okruszyny zbiór powiastek rozpraw i obrazków T.3.djvu/56
Ta strona została skorygowana.