Uczynił Murdeljo, szedł a szedł przed się nie pytając drogi. Dziesięć lat trwała podróż, po dziwnych krajach, po niesłychanych miastach, między ludami nieznanemi. Rzym się nie pokazywał. W końcu dziesiątego lata, w wigilją Bożego Narodzenia, ujrzał rzekę i miasto wielkie.
— Co to jest za miasto? — spytał przechodnia.
— Roma! — odpowiedział skłaniając głowę człowiek.
Pielgrzym upadł na kolana, a był już na przedmieściu.
Zapukał do drzwi klasztoru, uczuł się bowiem nagle słabym i upadł na progu bezsilny.
Wyszedł mnich wyspowiadać go, a gdy się kończył obrządek, który tłum ludu zwabił do furty, Murdeljo spuścił głowę na piersi — nie żył.
Na zamku Hołubów, dzisiaj stary las rośnie i wysokie trawy, a gdzie był domek kniazia Ostafiego, stoi kapliczka już stara. Ludzie tamtejsi dziwy do dziś dnia prawią o kniaziach, których nazwisko nawet w księgach dotąd nieznane i niezapisane, porosłe podaniami, jak mchem stary kamień mogilny.