Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

żową buzię. Włosy blond rozpuszczone, dziwnie ją ubierały, była podobną do cherubinka.
Joli stanął zachwycony w progu.
— Pani hrabina jeźli długów nie płaci, to sama winna; jakże można, będąc tak cudnie piękną, nie miéć milionów do wyrzucania?
Pochlebstwo to było zarazem impertynencyą, ale wierzycielom się wiele wybacza, a pochlebstwo jak kadzidło zawsze smakuje, choć nie bardzo dobrane.
— Jaki bo ty jesteś nudny, mój Joli, odpowiedziała Mira, dla mizernych kilkuset dukatów, tak mi pokoju nie dajesz, kiedyś u mnie tysiące zarobił.
— Ale, kochana pani hrabino, rzekł Joli, biorąc krzesło i siadając bez ceremonii — nie tyle tu idzie o zapłatę, co o porozumienie się.
— O jakie?
— Ja chciałem wiedziéć co się z panią dzieje? jakie są widoki? Może gdyby nic nie było, to by się coś przecie znalazło.
— Ale dajże mi pokój, rumieniąc się, odparła ex-podczaszyna. Zdaje mi się, żeidę za mąż... i bogato.
— A! za kogo?
Cichutko szepnęła mu, Orbekę.
— Nieznam, rzekł Joli; ale po chwili namysłu i rzucanych pytaniach, okazało się, że znał i wiedział o kim była mowa.
— Jaką byś ty mi mógł wielką oddać przysługę, a może razem i sobie, szepnęła po chwili namysłu Mira. Wiele ci się należy?
Joli dobył pugilaresu i przeczytał 300 i 256 dukatów.
— Słuchaj a zrozumiéj mnie dobrze, zaczęła mówić po cichu z iskrzącemi oczkami. Należy ci się pięćset pięćdziesiąt dukatów.
— I sześć — dodał Joli.