Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja ci wydam kwit na sześćset pięćdziesiąt.
— A sto trzeba dopożyczyć? przerwał jubiler zimno — ale niemam! słowo honoru, niemam!
— A! nie — śmiejąc się, zawołała Mira. Orbeka kupił pałac po panu S. Pierwsze piętro ja najęłam, on mieszka na dole. Gdybyś waćpan poszedł z rachunkiem, tak trochę obcesowo się napierając, niby omyłką, do niego. Niepotrzebuję mu mówić, że potrzeba i mnie tam różowo nie czarno odmalować, i... zarazem wyprobować, jaki to człowiek do interesów. S’il lache son argent facilement; ou...
— O! o! rozumiem i podejmuję się, rzekł jubiler; jutro rano dam pani odpowiedź.
Mira chciała go opatrzéć w instrukcye obszerniejsze, ale obraził się tém prawie pan Joli, i zapewnił, że sobie da rady, a w żadnym razie, szkody nie zrobi.
To rzekłszy, wyszedł.
Można sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością oczekiwała wiadomości Mira, o obrocie delikatnéj owéj negocyacyi, którą dla zbadania gruntu rozpoczęła. Trafiło się jakimś dziwnym wypadkiem, że tego dnia, Orbeka, który bywał często po parę razy, a zawsze prawie choć na chwilę musiał codzień widziéć Mirę, nie nadszedł.
Przypuszczała więc, że próba się nie udała, że dług mógł przestraszyć lub zniechęcić Orbekę, że cała jéj praca, w niwecz została obróconą. Pod wieczór rozbolała ją głowa, a gdy Lullier nadeszła, choć się jéj do niczego nie przyznała, zręczna dworka mogła poznać łatwo po twarzy Miry, że jakiś dręczył ją niepokój.
Ale dopytać się nie mogła. Mocno ją to zaciekawiło, badała jednak napróżno. Mira zbywała ni tém ni owém, narzekając na świat i ludzi.
Noc przeszła niespokojnie, długi ranek był drę-