kochany, żem oszalały, że o wszystkiém w świecie zapomniałem dla ciebie?
— Ale cóż będzie! co będzie z nami?! przerwała Mira, wszakże tak zostać nie możemy, moje imie... ten stosunek... świat...
— Wina jest moja, i nie widzę innego ratunku, jak... oddalić się, rzekł Orbeka. Każesz pani...
Mira nie mogła nic zrozumiéć.
— Pani wiesz, dodał, że jestem żonatym.
— Jakto? kiedy był rozwód, i żona jego poszła za innego?
— Tak jest, odpowiedział z cicha Walenty, ale ja jéj przysiągłem dobrowolnie, i jako uczciwy człowiek, przysięgi mojéj złamać nie mogę. Czuję się nią związanym do śmierci. Nie jestem panem serca, ale powinienem być panem mego słowa i przysięgi.
Był to sofizmat zapewne, ale po swojemu rzeczywiście uczciwego człowieka, Mira jeszcze zrozumiéć go nie mogła, na ostatek przestraszyła się, widząc, że rachuba na ożenienie, jeźli nie fałszywą była, to cel do osiągnięcia daleko trudniejszy niż się zdawał.
— Ale ani kościół, ani prawo, ani obyczaj, nie wymaga od pana...
— Tak, ja sam tylko wymagam tego po sobie, rzekł Orbeka, i słowo wyrzeczone bądź co bądź, utrzymam. Daruj mi pani, zawołał klękając, żem obłąkany, szalony, śmiał nie mogąc jéj zaślubić, dać jéj to biedne serce... Wielką dla mnie będzie ofiarą opuścić cię, ale widzę teraz, że ta jest nieuchronną. Na zawsze serce moje, zmysły, pragnienie, zostaną z tobą, ale ja... ja jutro jadę...
Piorun nie mógł by był razić silniéj niezręcznéj Miry, nad te słowa; w jednéj chwili potrzeba było zmienić całą strategią, plan, i przywiązać do siebie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.