Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

Czasem, wśród nocy, ludzie słyszeli chód jego żywy po pokojach, lub dziwną jakąś, burzliwą grę na klawikorcie. Jedyną zmianą w tym porządku bywało, że się puścił z książką w lasy i z ołówkami na przechadzkę, a w takim razie często obiadu nie jadł, ograniczając się wieczerzą.
Zmuszony do wyjazdu na godzin kilka, powracał do domu z widoczną przyjemnością, z twarzą rozpromienioną i biegł zaraz do swoich książek. Nie miał on ich wiele, nowych kupował mało; trzymał gazetę jedną, najwięcéj grzebał się w starych foliantach, które mu z różnych stron przysyłano. Pożyczał też po sąsiednich bibliotekach, w Kodniu, w Bieły, a nawet w Lublinie.
Jasiek utrzymywał, że rzadko, lub prawie nigdy nie widział go piszącego; robił notatki na małych papierkach, ale te potém garściami w komin rzucał. Komin ten, dniem i nocą podsycany olchowemi, suchemi drewkami, był wielką przyjemnością pana Walentego, nałogiem, bo nawet latem w pokoju bawialnym tlała zawsze kłoda olszowa. Ogień ten stawał mu widać za towarzysza; z książką na kolanach, z głową spuszczoną, patrzał w płomyki sinawe, zielone fioletowe, różowe, które tylko sucha olszyna wydawać umié w tak pięknych barwach, i dumał, a dumał bez końca. Jasiek, przywykły instynktowo do téj roboty, wchodził po cichu i gdy jedno polano gasło, drugie podkładał.
W nocy znać on sam podrzucał drzewa, bo rzadko kiedy z rana na nowo to ognisko rozpalać było potrzeba.
W niedzielę szedł pan Walenty na mszę, siedział milczący, często zapominał się i dłużéj od innych tu pozostał, ale nie widziano go, żeby mu się usta po-