Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja już jestem po śniadaniu, odparł Sławski, ale będę ci towarzyszył jako świadek.
Orbeka dodał jeszcze, że dziś woli nie jeść, bo się czuje nie bardzo zdrowym, i wyszli razem.
Gdy minęli wrzawliwsze ulice, Sławski ujął go pod rękę, westchnął i tak się odezwał:
— Jeźliś mi swą dawną przyjaźń zachował, przebaczysz mi, że się nie proszony, a pewnie też i nie dziękowany, muszę z obowiązku sumienia wmięszać w twoje interesa. — Pozwolisz mi mówić z sobą szczerze, i jakbądź to przyjmiesz co powiem, nie miéj mi tego za złe. Są rany groźne, które lekarz przyjaciel, choćby krzyk bólu wywołał, dotknąć musi.
Orbeka zarumienił się mocno, ale milcząco uścisnął tylko rękę przyjaciela, a po chwili namysłu, rzekł głosem nieśmiałym.
— Mój drogi, o jedno proszę, nie chciejcie swoją miarą cudzego szczęścia mierzyć. Pomimo pozorów może dla ludzi nie zrozumiałych, dziwacznych, ja jestem szczęśliwy...
— Ale jeźli to szczęście opartém jest na fałszu? spytał Sławski.
— Jeźli ja niém dobrowolnie żyję jak prawdą, co mi to szkodzi? zapytał Walenty.
— Nie chciałbyś więc aby ci oczy otworzono? rzekł Sławski.
— Byłaby to usługa wcale nie przyjacielska, ozwał się Orbeka, co mi po bolącéj rzeczywistości, kiedym szczęśliwy marzeniem? na co mnie budzić?
— Z mojéj strony zdaje mi się to obowiązkiem.. rzeczy doszły do tego stopnia.
Orbeka zaczął widocznie drzéć, twarz jego pobladła, spuścił oczy, zdawał się walczyć z sobą, milczał.