Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

nia swemi kapitałami, czyś jéj spytał — i czy ona sama wié, ileście zjedli, w ciągu jedenastu miesięcy?
— Niewiem, rzekł Orbeka, domyślam się cyfry dosyć wysokiéj, ale nie przechodzącéj zapewne, lub o niewiele procent od kapitału.
— Byłoby to nader szczęśliwie, odpowiedział Sławski, miałeś pięćdziesiąt tysięcy czerwonych złotych, przyrosłoby ci dwa tysiące pięćset procentów, ale jak ci się zdaje, ile z pięćdziesięciu ubyło?.. nie licząc długów, które jeszcze prócz tego znaleźć się muszą.
— Ale gdybym stracił dziesięć tysięcy dukatów, przypuszczam, zawołał Orbeka — więc cóż?
— Straciłeś piętnaście z kapitałów... rzekł Sławski, cela va rondement, parę lat jeszcze takich, a nie zostanie — nic.
Sławski spodziewał się wywrzéć ogromne wrażenie niespodzianym tym bilansem na Orbece, zadziwił się niezmiernie ujrzawszy go ze stoickim spokojem uśmiechającego się łagodnie, bez najmniejszego wzruszenia śladu. Osłupiał...
— Mój przyjacielu odezwał się pan Walenty wiodąc go daléj — to co mi powiadasz, bynajmniéj mnie nie przestrasza. Nadto jestem starym, żebym nie przewidział zawczasu, iż szczęście tego rodzaju jak moje, z natury swéj kruche, nie może trwać długo. Ale trzy lata błogiego marzenia, czyż to nie dosyć?.. Ja jestem szczęśliwy!
— Tyś szczęśliwy? zawołał Sławski — a zatém nie pozostaje mi nic tylko przeprosić cię — i pójść z kwitkiem, zawstydzonemu. Ale pozwól jeszcze dodać sobie dwa słowa: niepojmuję tego szczęścia, estżeś ślepy, głuchy?
— Jakto? zapytał Orbeka, ani jedno, ani dru-