Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

gie.. i pocóż by mi się to przydo? ałmówię ci, żem szczęśliwy.
— I wierzysz téj kobiecie? i nic uie widzisz?
— Ale cóż mam widziéć?
— Co?.. pytam się siebie.. od czego zacząć i czy zaczynać ci otwierać oczy... ale sumienie każe — muszę. Cała przecie Warszawa dziwi się niepojętemu zaślepieniu twojemu, — ty jeden...
— Cała Warszawa jest w błędzie, przerwał Orbeka żywo. Mira jest trzpiotem, lubi się bawić, nie zważa na opinią, bo jest czystą na sumieniu, ludzie ją mogą posądzać, obmawiać, ona o to nie dba — a ja w to nie wierzę.
Sławski stał ze załamanemi rękami.
— Kochany Walenty, rzekł — żal mi ciebie — ale raz dotknąwszy rany, będę, muszę być nielitocśiwym... Hornim który był jéj kochankiem, powrócił i jest domownikiem. — Szambelanic.. nie wychodzi od niéj... jeździ z nią, afiszuje ją... ale...
Tu Sławski zaciął się.
— Mów do końca, rzekł Orbeka, już nie masz co mnie oszczędzać.
— Ale, powtarzam ci, cała Warszawa gada o tém, dodał Sławski. Szambelanic przed trzema miesiącami najął mieszkanie obok twojego pałacu. Z buduaru Miry wybito w wielkim sekrecie drzwi do jego pokoju, pokryte oponą! Ludzie, którzy pracowali około téj ściany, wygadali się, zresztą szambelanic od swéj strony tych drzwi nie kryje i pokazuje wszystkim, chlubiąc się niemi jak tryumfem. Jubiler Joli rozpowiada kto chce słyszéć, że naszyjnik brylantowy, który ona nosi, kupiony u niego został za dwa tysiące dukatów przez szambelanica. Mam że ci mówić więcéj! Jesteś haniebnie oszukiwany, ssany, wyszydzony i dajesz sobą pomiatać, dobrowolnie