Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

czyniąc się pośmiewiskiem ludzi... Na Boga! kochany Orbeko, opamiętaj się, oprzytomnij, namiętność się pojmuje do pewnego stopnia, ale takie zapamiętanie w niéj dobrowolne, takie zaślepienie... taki szał...
Orbeka stał mieniąc się, drżąc, a łzy mu się dobywały z powiek; widać było, że w łonie jego straszliwą burzę wznieciły wyrazy Sławskiego. Gniew tylko strzelił mu z powiek.
— Przyjacielu! zawołał, nóż mi wbijasz w piersi, cóż by wróg uczynił gorszego?
— Ja cię chcę uleczyć!
— Jam nie uleczony.. to wszystko fałsz! to fałsz..
— A gdyby to wszystko prawdą było, gdyby cię ta kobieta oszukiwała?
Orbeka zakrył sobie oczy.
— Ja bez niéj żyć nie mogę! zawołał.
— Jeźli tak jest, zimno odezwał się Sławski, zapomnij że o tém com ci mówił, przepraszam cię... na to już nie ma ratunku.
— Tak! dodał po chwili Walenty, nie ma ratunku na to... aż gdy mnie do torby przywiedzionego wypchną na ulicę... Naówczas siądę jeszcze pod oknem aby patrzéć na nią, aby ją widziéć przejeżdżającą, aby złapać uśmiech jéj po drodze, nie dla mnie przeznaczony...
Sławski ruszył ramionami w milczeniu, ścisnął go za rękę z politowaniem i chciał odejść, Orbeka go powstrzymał.
— Czekaj, — rzekł — nie gniewaj się na mnie, jam bezsilny, jam oszalały, miéj litość.... przebacz...
— Cóż ja ci mam przebaczyć? za co ja mógłbym się gniewać na ciebie? rzekł powoli Sławski — lituję się... nic więcéj. Gdybym miał do tego jakie prawo, ująłbym cię siłą, odciągnął, ocalił może!
— Ocalony, jabym umarł — odparł cicho Orbeka