Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Tego dnia, chociaż już było późno, Anulka zeszła wypadkiem do kuchni po obiedzie, gdy chłopak wpadł i zawołał:
— Otóż teraz dopiero ten stary nudziarz powrócił, kiedy wszyscy zjedli! I noś mu tam do jego pokoju, licho wié gdzie łazi!
— A kiedy nie przyszedł w porę na obiad, odparł kuchmistrz patrząc na zegarek, to znać jeść nie potrzebuje. I niema mu co dać, ochłapy.
— Albo to on co innego zwykł jeść? spytał chłop — tylko mu się to i daje...
— Niech będzie z raz na czczo, to się godzin nauczy pilnować, rzekł kuchmistrz. Co to ja dla niego będę do nocy siedział? Zresztą pal go tam diabli, jak się nie upomni nie dam, a jak się upomni, no to są ochłapy, niech ogryza kości.
— Ale wstydźcież się tak mówić, przerwała Anulka.
— No, czego się mam wstydzić! albo to on tu pan? czy co? ja go nieznam — zawołał kuchmistrz, mnie pani przyjęła i płaci...
— I mnie też, rzekł chłopiec, siadając na ławie — co mi tam, albo ja tam muszę wiedziéć czy on wrócił!
— To moja rzecz obiad zanieść, odezwała się chroma, tylko mi dajcie, proszę.
— O! o! pochlebnica! rzekł kucharz, zalecasz się do suchego pieńka.
— Mówcie tam sobie co się podoba, ja proszę o obiad!
Dał się jakoś skruszyć pan kuchmistrz, pozléwał ostatki i wcale nie ciekawe jadło ustawił na tacy, które Anulka co żywiéj poniosła. Weszła z cicha do pokoju, nakryła stolik, zdjąwszy z niego ostrożnie książkę, ustawiła wazkę i półmiseczki, zakaszlała, czekała.