Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Orbeka siedział odrętwiały z oczyma wlepionemi w ogród, nie słysząc nic i nie widząc. Anulka postrzegła z podziewiniem, że oczy miał jakby zapłakane, żal się jéj wielki zrobiło nieszczęśliwego. Zakaszlała drugi raz, nieodwrócił się, brzęknęła półmiskiem, zobaczył dopiero, że mu do stołu nakryto. Smutny jakiś uśmiech przebiegł po jego ustach. Anulce patrząc nań, łzy się w oczkach siwych kręciły.
— Niechże pan co zjé, szepnęła po cichu.
— Dziękuję ci, nic mi się jeść nie chce, rzekł ochrypłym głosem.
— Ale pan nic nie jadł.
— Nie mogę!
— Może pan chory? spytała.
— Tak, może chory, ale to przejdzie, to przejdzie.. to nic...
— Może panu co innego zrobić? przynieść?
— Nie, nie, dziękuję, tyś dobra dzieweczka, moja Anulku... ty jedna...
Ale się pomiarkował, niedokończył, coś pomyślał, wziął woreczek, dobył kilka dukatów i rękę wysunął ku Anulce.
Ta aż się cofnęła zarumieniona.
— A! proszę pana, zawołała żywo, powiedział pan żem dobra, i zaraz chcesz mi za tę dobroć płacić. O! nie czyń że mi pan téj przykrości, proszę.
Orbeka się zdziwił i zawstydził.
— Ale.. chciał się tłómaczyć.
— Już tylko schowaj pan te nieszczęśliwe pieniądze, prawie płacząc zawołała Anulka.
Nie było sposobu, pan Walenty zawstydzony, przeprosił ją cicho.
— Jest pani? spytał.
— O! niema, wyjechali wszyscy na Saską Kępę.