Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Postaram się, dodała z zimną krwią, zostać na dole do pół godziny, może dłużéj... potém przyjdę na górę, ale wówczas już drzwi być powinny zabite, zasklepione.
Oczy jéj paliły się gdy to mówiła, oddychała żywo, ale przestrach już był odszedł, obawa pierzchnęła, była pewna siebie, przejrzała się w zwierciedle, czuła się zachwycającą... Rzuciła szal purpurowy z palmami na ramiona, zatrzymała się chwilkę myśląc na progu, utopiwszy główkę w dłoniach i.. poszła.
Orbeka siedział jeszcze osłupiały, z usty drżącemi, na tém samém miejscu, gdzie padł wróciwszy z góry; gdy do drzwi jego zastukano, niesłyszał nic. Mira weszła i z poskokiem rzuciła mu się na szyję.
Ruch jéj, postawa, tak były przejęte uczuciem, wyraz twarzy tyle miał prawdy, że trzeba było znając okoliczności, skłonić głowę przed doskonałą artystką.
Orbeka widząc ją zmierzającą ku sobie, odskoczył, jakby zobaczył upiora, jakby nastąpił na węża.
Mira stanęła.
— Co ci jest? tyś chory? zawołała.
Walenty milczał patrząc na nią.
— Ale wytłómacz że mi, co to znaczy? cofasz się odemnie, gdy ja spragniona wracam do ciebie? milczysz! patrzysz, jakbyś się na mnie gniewał. Zmiłuj się!
— Co mi jest? wybąknął Orbeka ledwie się mogąc zebrać na te słowa — co mi jest?
I rzucił jéj klucz na stół.
Mira jakby nic nie wiedząc, niczego się niedomyślając, patrzała, wybornie udawała osłupienie, podziw, litość, jakby nad obłąkanym. Nie poznawała klucza.
— Cóż to jest? jakiż to klucz? wytłómacz że mi tę zagadkę?