Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Orbeka milczał długo, był zmięszany tym spokojem.
Mira zaczęła się przypatrywać bliżéj kluczowi, uderzyła się po kieszeni i nagle zaczęła się okrutnie, nadzwyczajnie, niepohamowanie śmiać.
Padła na krzesło z tym śmiechem, przestawała, śmiech konwulsyjny porywał ją znowu, usiłowała mówić, nie mogła, rzucała się, tupała, utulić niby pragnęła, ale to moc jéj przechodziło. Orbeka patrzał stojąc na nią, zachwiany, niepewny, zaczynając już podejrzywać siebie, że dostał obłąkania, że oszalał. Śmiech szczery na pozór, namiętny, gwałtowny, pusty rozlegał się po pokoju z wyrazem naiwności i szczeroty prawdziwie mistrzowsko pochwyconym.
Nareście upłakawszy się ze śmiechu tego, Mira poczęła mówić, ale niekiedy ta pusta wesołość jeszcze jéj przerywała.
— A! teraz to już wiem co to znaczy, rzekła, zapomniałam drzwi zamknąć przez nieuwagę, tyś poszedł, odkryłeś wejście do sąsiedniego domu, przypomniałeś sobie, że obok właśnie stoi szambelanic i szatan zazdrości chwycił serce twe w swe szpony! Doprawdy, mogłabym się oburzyć, pogniewać seryo na wieki, za takie jakieś dziwaczne tłómaczenie rzeczy w świecie najniewinniejszéj.
Orbeka stał tracąc przytomność.
— Zkąd się wzięły te drzwi zaraz ci wytłómaczę, mówiła powoli Mira. Nim jeszcze szambelanic stanął w tamtym domu, raz byliśmy ze sędzią K. w moim buduarze, dla obejrzenia mojego klęcznika, który był właśnie przyszedł mi z Paryża. Spostrzegłam, że starosta na ten kątek zwracał nieustannie oczy, podchodził, przyglądał się, nareszcie palcem ściany zaczął próbować.
Zdziwiło mnie to, usiłowałam wybadać; zrazu nic