Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, znowu zamilkł, ale sobie pomyślał:
— Biednyż to człowiek, jeźli tam w nim takie żary pozostały.
A wieczorem na jego intencyę odmówił litanią, po tém był już spokojny.
Tak się to wiodło w tych Krzywosielcach, a byli tacy, co panu Walentemu szczerze zazdrościli tego usłanego wygodnie gniazda i tak porządnie osnutego żywota. I nie jedna młoda i ładna panienka, patrząc zdala na męzką bladą, dość pięknych rysów i szlachetnego wyrazu twarz człowieka tego, który miał wiele uroku w słodyczy charakteru, malującéj się na obliczu, westchnęła sobie, myśląc: — Byłby dobry mąż z niego!
Ale w tém właśnie był sęk, że pan Walenty, grzeczny dla pań, jeźli się z niemi spotykał, nieokazując im ani wstrętu, ani obawy, jakoś tak zimno się obchodził, tak króciuchno kończył rozmowę, iż się do niego żadna przybliżyć nie śmiała.
W braku wiadomości o żywocie i sprawach tego tajemniczego sąsiada, krążyły wieści po okolicy, niewiedziéć zkąd pochwytane, jedne dziwaczniejsze nad drugie; powtarzano je wieczorami, ale rozsądniejsi nie dawali im wiary. Kiedy niekiedy to pan sędzia Dostałowicz, to pan łowczy Wirczyński, to nawet podkomorzy Bukowiecki, odwiedzali pana Walentego w jego Tebaidzie, jak ją nazywał ks. Porfiry. Zastawali go zwykle u kominka, nad jakąś książką, albo przy klawikorcie, który zamykał śpiesznie, bo się z muzyką wcale popisywać nie lubił; przyjmował ich uprzejmie, prawie wesoło, dobrą kawą, owocami w lecie, czasem kielichem starego węgrzyna; rozmawiał żywo i okazywał wielkie wiadomości, ale do dna człowieka nigdy się dobrać nie było można. Każdemu