Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

nia nad moje. We własnym domu jestem jak obcym i ledwie cierpianym, coś nakształt wstydliwego sprzętu starego, który za parawan chowają. Nigdy prawie ciebie nie widuję, ludzie mi cię kradną, jesteś dla wszystkich dzień cały, dla mnie rzadką chwilę i to gdyś znużona, potrzebująca wypocznienia. Nie wolno mi się pokazywać często na górze, bo jest ten lub ów z gości, w obec którego moja obecność byłaby kompromitującą, zresztą...
Walenty zamilkł. Mira była przez chwilę zakłopotaną nieco, czuła sprawiedliwe pobudki tych wymówek, a niemogła dozwolić, aby jéj je czyniono. Mierzyła tylko siłę swą i potęgę, aby zwrot zbawienny nadać téj smętnéj rozmowie; nie chciała bowiem w żadnym razie być zwyciężoną, i odejść bez tryumfu.
Czoło jéj powoli okryło się chmurkami, zmarszczkami, smutkiem, mgłą gniewu, usta zadrżały.
— To prawda, odpowiedziała zwolna, malujesz swe położenie tak wyrazistemi barwami, że trudno im prawdy nie przyznać. To prawda. Jam tak nieznośna, że życia zmienić nie mogę, ty tak biedny, że się z nim oswoić nie potrafisz, więc dlaczegoż miałbyś być nieszczęśliwym? Ja na to nie widzę innego ratunku, tylko... rozstanie! tak! rozstanie.
Ostatni wyraz wymówiła z doskonałą grą uczucia. Walenty któremu przez myśl nie przeszło, ażeby do takiéj ostateczności kilku jego słowy, rzuconemi z otwartego serca, przywiedzioną być mogła, zdziwił się i przestraszył.
Z pod oka szalbierka mierzyła go wejrzeniem ukośném, ważąc czy się ma wycofać z niebezpiecznéj próby, czy daléj do ostatniego posuwać ją krańca.
Orbeka stał wahając się tylko jak ją przepraszać, postrzegła, że nic nie groziło i poczęła mówić daléj.