Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

Z wejrzenia nic się domyśléć nie mógł. — Ścisnęli się za ręce.
— Potrzebny ci jestem? zapytał.
— Tak — odparł gospodarz — ale z wielu powodów... wolałbym się rozmówić z tobą gdzieindziéj... nie tu.
Sławski z politowaniem nań patrzał.
— Deszcz pada, rzekł oglądając się.
— Zajdziemy, gdzie zechcesz, odpowiedział Orbeka, do pierwszéj lepszéj cukierni lub winiarni. Chodźmy... Wyszli natychmiast.
W Warszawie już wówczas upodobanie w grze bilardowéj, spowodowało zakład kilku takich miejsc, w których obok bilardu były różne napoje i przekąski. Nie zawsze, ale czasami jakimś wypadkiem zbierało się tam i nie zupełnie złe towarzystwo, choć po większéj części takie, które do wyższego świata stolicy przystępu nie miało. — Ale trafiało się różnie, bo podchmieleni panowie nie bardzo zważali potem, gdzie swych orgij dokończyć mieli. Czasem dla fantazyi szukano jak najlichszych szynków — należało to do tężyzny i dobrego tonu.
Niedaleko od pałacu Orbeki, był właśnie jeden z najporządniejszych takich zakładów, utrzymywany przez usłużnego Włocha, który — jak mówiono — różnie się młodzieży i starym umiał przypodobać, a był wielce układny... Walenty z Sławskim weszli do bocznego gabinetu nie zajętego, przytykającego do głównéj sali, w któréj było kilka dosyć ożywionych gromadek, rozprawiających i śmiejących się bardzo głośno.
Orbeka rozpoczął od wiernego powtórzenia całego wczorajszego wypadku, rozmowy z Mirą, jéj świetnego zwycięztwa. Sławski milczał na to... Późniéj przystąpił do dzisiejszéj sceny.