Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Dla człowieka zimnego, patrzącego na to z boku, a przekonanego o charakterze Miry, cała ta zręczna gra była odkrytą. Sławski w niéj czytał, ale miałże otwiérać oczy temu, który je dobrowolnie trzymał zawarte?
— Nic ci już nie powiem więcéj, wyrzekł po chwilce namysłu — jestem przekonany, że gdybyś zastał u niéj Szambelanica w porze nie zwykłéj, a drzwi otworem, jeszczeby ci ta kobieta potrafiła wytłómaczyć, że ona jest niewinną, a ty zbrodniarzem, ona ofiarą, ty katem, — że śpiewali kantyczki lub odmawiali koronkę...
— Więc ty niewierzysz? zapytał Orbeka.
— Nie wierzę, nie koniecznie dla tych lub innych, mniéj więcéj dających się wytłómaczyć okoliczności — rzekł Sławski, ale że znam jéj przeszłość, jéj charakter...
— Ale to były potwarze! tyś uprzedzony.
— Skończmy to, przerwał Sławski, przepraszam żem cię niepokoił, niema już mówić o czém... rzecz skończona.
Umilkli.
Los ma czasem dziwne fantazye. — Wśród téj chwili milczenia, z sali dało im się słyszéć kilka razy głośno, ze śmiechem powtórzone imię Miry, nazwisko Orbeki i Szambelanica. Walenty pobladł chwytając się za stół, Sławski chcąc mu oszczędzić nadaremnéj przykrości, począł zagadywać, ale Orbeka podbiegł do drzwi, nakazując mu milczenie.
W sali głos męzki nieco zachrypły perorował, wśród wtórujących mu śmiechów... wyrazy dochodziły uszów ich bardzo dobitnie.
— Są już na to stworzeni ludzie, mówił nieznajomy aby ich skubały nawet takie wietrznice, jak ta Mira, ubielona, umalowana, i już prawdę rzekł-