Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

ka słyszał tylko suchy śmiech towarzyszący słowom i — wszedł nagle.
Mira, która leżała na kanapie, drgnęła nieco... ale obie panie nadto były w swém życiu do niespodzianek nawykłe, by wrażenia pohamować nie umiały. Spojrzały tylko na siebie...
Walenty miał odwagę wejść, i całą ją wyczerpał na ten krok ostatni. Stanął jak wryty...
— Czyś pan chory, spytała Lullier, że tak dziwnie wyglądasz?
— Ja? a tak, w istocie chory jestem... bardzo chory.
— To czemuż się pan lepiéj nie położysz, niż masz jak upiór ludzi straszyć... odezwała się z gniewem Mira.
— Właśnie postanowiwszy się leczyć, odparł ukłuty tonem tym Walenty, przychodzę panią pożegnać.
Lullier poznawszy z samego tonu na co się zanosi, wstała żywo.
— Niechcę być świadkiem tak smutnéj sceny, zawołała, i uchodzę.
Zawinęła się niezmiernie żywo, i sukni jéj szelest jedwabny powoli znikł w oddaleniu. Pozostali więc oni we dwoje, sami i przez długą chwilę, Orbeka na słowo zebrać się nie mógł. Mira, sądziła jeszcze zawsze, że to jest dalszy ciąg sceny przez nią samą wywołanéj — była więc o skutki spokojną.
— Jakkolwiek jestem dobrodusznym i do oszukiwania łatwym, odezwał się wreszcie Orbeka — nawet takiéj jak moja łatwowierności są granice...
— O cóż ci idzie? o co? o co? zniecierpliwiona rzucając mu klucz, odezwała się Mira... no, to idź i przekonaj się.
— Nie potrzebuję nawet tego, odparł Walenty, jestem już przekonany... Szambelanic po całém mie-