Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

ście rozniósł historyą zamurowywania drzwi w nocy... słyszałem na moje uszy w publicznéj kawiarni naśmiewających się z tego.
Mira zerwała się równemi nogami z kanapki na któréj leżała, nadto znała Szambelanica i Orbekę, aby temu nie miała uwierzyć; w głowie tylko szukała już wymówki, środka, fałszu jakiegoś, pewną będąc, że najsłabszéj gałązki uchwyci się ten nieszczęśliwy, którego głos drżący i twarz blada malowały wymownie cierpienie.
— Panie mój! zawołała... nie karz że mnie za cudze winy... posłuchaj... zastanów się... a potém uczynisz co ci się podoba... porzucisz mnie nieszczęśliwą na łup ludzkim oszczerstwom, na pastwę nędzy, na rozpacz serca, które bez ciebie nie wyżyje!!..
Tak jest, to com ci mówiła wczoraj, było prawdą, ale nie całą. Niechciałam cię niepokoić, przyznając się do wszystkiego, choć, przysięgam ci.. jestem niewinną!!! Te nieszczęsne drzwi Szambelanic kazał był odbić, słyszałam dobijanie się jednego wieczora, uciekłam, narobiłam krzyku... Kazałam je z mojéj strony zabarykadować. Cóżem winna, że ten człowiek mszcząc się na mnie, ciska na mnie teraz potwarze?
— Chcesz bym go zabił?! zawołał Orbeka, który już ochłonął, i dał się pierwszemu wyrazowi boleści dokonać.
— Czyń z nim co chcesz, zabij go sobie! zawołała, udając jęk łzawy kobieta — ale nieobwiniaj mnie. Opuść jeźli chcesz, porzuć... nie sądź wszakże i nie potępiaj... Jam niewinna, ja ci przysięgam żem niewinna!!..
Dłużéj niepotrzebowała już nawet dowodzić niewinności swojéj... Walenty sam klęczał przed nią.
— Jutro jedziemy za granicę... ja tu chwili nie pozostanę dłużéj! odrzekł z gorączką.