Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

mieć nie mógł) oddała karteczkę na szarym, brudnym papierku nieczytelnie napisaną. Z początku charakteru nawet rozpoznać niepotrafił, tak był dziwnie zmieniony, z podpisu imienia domyślił się, że kartka była od Orbeki, który go wzywał do siebie — do Hotelu na Krakowskiém.
Niezrozumiałem było dla Sławskiego, dla czego w hotelu stanął, mając dom własny. Z pisma domyślając się choroby, niezwłocznie pobiegł. Wskazano mu izbę na dole, dosyć niewygodną i ciemną. Orbeka leżał na łóżku, światła nie było, dźwignął się do Sławskiego, ale na nogach utrzymać nie mogąc, upadł bezsilny.. Dwaj przyjaciele uścisnęli się w milczeniu, gdy w tém służący przyniósł świécę i Sławski spojrzawszy na twarz Orbeki przestraszył się... — Był to inny człowiek, zgrzybiały, złamany, blady, osiwiały, dyszący ledwie... z oczyma dziwnie połyskującemi, w których jakby szał jakiś chwilami przelatywał.
— Co ci to jest? kiedy wróciłeś? zapytał Sławski
— Widzisz, jestem chory, jestem sam... pokiwał głową, tak... sam... dogorywam. Przybyłem dziś rano, ale dopiéro wypocząwszy mogłem się zdobyć na napisanie słów kilku.
— Dla czegoż nie stanąłeś w domu własnym? spytał Sławski.
— Ale dom dawno sprzedany, odrzekł Orbeka, i ten i we Lwowie i wszystko, wszystko...
— Na co? dlaczego? zawołał Sławski...
— Były wydatki... długi.. cicho począł Walenty.
— Miałeś kapitał u Cabrit’a?
— Zdaje się, że tam też nic nie zostało, stłumionym głosem odpowiedział Orbeka, lub tak jak nic.