Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! niewiem, dawno ksiąg jego nie widziałem, a w każdym razie ty to musisz lepiéj wiedziéć.
— Tak! tak! potrząsając głową, rzekł Walenty, nic nie zostało, nic, oprócz goryczy, żalu, smutku i niepotrzebnego życia.
— A! prawda, dodał po chwili — wszakże mieć muszę jeszcze podobno tę wioseczkę moją, no! to tam wrócę zdychać...
Mówił to z obojętnością zrozpaczonego człowieka, którego już ani co ma, ani co się z nim stanie, nie obchodzi. Sławski siedząc, patrzał nań z politowaniem serdeczném.
— Ale cóż... jak... powiedz mi... jak do tego przyszło?
Walenty podniósł głowę.
— Niewiem czy potrafię, i czy warto, jestem mocno osłabiony, życie wyczerpałem tém nieszczęśliwém szczęściem.
— Dobrzeje teraz nazwałeś, przerwał Sławski, to mi daje nadzieję, że kosztem wielkich strat dusznych, serdecznych i majątkowych, opamiętałeś się i przejrzałeś... żeś uleczony.
Orbeka podniósł oczy załzawione na niego, i gorącą, spaloną dłoń położył na jego ręce.
— Przyjacielu! rzekł, ty nieznasz co namiętność, niewiesz jak ona nienasyconą jest, póki przesyconą nie będzie, jak nielogiczną. Dziś jeszcze, gdyby ona skinęła, wróciłoby mi życie, rzuciłbym się ku niéj przez przepaść, poszedłbym za nią do piekła!
Sławski żałował, że o tę strunę tak boleśnie dźwięczącą potrącił — rany były jeszcze zbyt świeże.. nieśmiał pytać więcéj, ale Orbeka odżył bólem wznowionym, potrzebował użalać się, mówić i sam przerwał milczenie.
— Wszystko ci powiem, rzekł spuszczając oczy,