Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

ty wiesz najlepiéj smutne dzieje naszego pobytu w Warszawie, sam pierwszy uwiadomiłeś mnie co się w tym nieszczęsnym domu naszym działo. Chciałem ją wyciągnąć z téj kałuży, oderwać od tych ludzi, którzy mogli jeźli nie jakieś prawa mieć do niéj, to przeszłością jéj własną przeciwko niéj się uzbrajać. Sądziłem, że zmiana kraju, miejsca, otoczenia, samotność we dwojgu, wywrą zbawienny wpływ na jéj charakter...
Nieraz nawet zdawało już mi się w ciągu podróży, że to serce, a raczéj ta głowa niepokojona marzeniami, wypogadzała się od myśli jaśniejszych... pod wpływem nowych wrażeń.. Zdawało mi się, że się czuła szczęśliwszą, że pragnęła ciszy i zaczynała ją lubić.
Ale to trwało chwilę tylko... najmniejszy wpływ przypadkowy obalał rozpoczętą budowę w gruzy; bal jakiś, wrzawa, tłok ludzi, widok stolicy, rzucały ją w ten kipiątek, w którym z nałogu była jak w swoim żywiole.. był jéj potrzebnym do życia, czuła się w nim odrodzoną.
Może być, że chciała pracować nad sobą aby się odmienić, ale wytrwała walka przechodziła jéj siły; pokonać nie mogła siebie.
Pojechaliśmy do Medyolanu najprzód, potem do Genui, zkąd powiozłem ją owym cudownym brzegiem morza, po nad przepaściami, do Pizy. Sądziłem, że widok téj majestatycznéj natury, ta poezya tworów Bożych, to morze lazurów nad głowami i pod stopami, te wielkie obrazy, wśród których człowiek maleje a serce urasta, podziałają też na jéj umysł i czucie, na wyobraźnią, oderwą od zaprzątnień płochemi, dziecinnemi zabawami. Omyliłem się — to co mnie unosiło, ją ledwie od snu powstrzymać mogło; bała się samotności, wyżyn, przepaści, rozbójników,